piątek, 30 października 2015

Dzisiaj filmowo

Jako, że nie miałem jak pisać ostatnio, zapraszam na relacje fimowe.
Taki sposób relacjonowania jest chyba trudniejszy od pisania, choć może to raczej kwestia nauczenia się jak to robić, żeby było dobrze.

Jedyną rzecz, której nie zrobiłem i żałuję srogo, to to, że nie kupiłem tzw. selfie stick, czyli teleskopowego wysięgnika do robienia sobie fotek i filmów z komórki :)

Na początek 10 minut relacji zrobionej w samochodzie w Joshua Tree
https://www.youtube.com/watch?v=Rmd8vChC8NY

Potem wpadłem na to, że mogę opowiadać pokazując piękne widoki za oknem :)

https://www.youtube.com/watch?v=Th-eEjaH32I

Relacja z Mosaic Canyon - obraz ładny,ale niestety nic nie słychać przez wichurę.
https://www.youtube.com/watch?v=aLRlKMXMp3o
https://www.youtube.com/watch?v=HXM3GqtU66A

Wycieczka do Dantes View.
https://www.youtube.com/watch?v=uQLQr8g2jJQ

Tutaj nic mądrego nie mówię (jeśli w ogóle coś wcześniej mówiłem mądrego), ale widoki są piękne
https://www.youtube.com/watch?v=XQSUtR5wwzI

Obejrzałem te filmy, wiem co było nie tak i postaram się, żeby kolejne były lepsze. Tymczasem jadę zwiedzać. Jestem w Bishop, CA.

niedziela, 25 października 2015

Uniwersytet Purdue i Chicago

Minęło już kilka dni odkąd umieściłem ostatni post na blogu. Przyczyna tego jest głównie taka, że nic nowego w Ameryce nie odkryłem. Najbardziej uderzyła mnie sytuacja, w której mój gospodarz w Chicago zapytał, jakie znalazłem różnice pomiędzy Polską a USA (po tym jak powiedziałem, że eksloruję tutejszą kulturę i obyczaje). Powiedziałem mu, że w zasadzi, poza jakimiś bardzo drobnymi i nieistotnymi rzeczami jak urządzanie domów, czy niezdejmowanie w nich butów, to w Europie jest tak samo. Naprawdę, wszystko co tutaj widziałem i o czym pisałem, to naprawdę jakieś drobne, nieustotne różnice, które nie powodują, że czuję się tutaj inaczej. Chciałem mu coś powiedzieć, w końcu napisałem sporo tekstów na blogu, ale jak zacząłem się zastanawiać, to w głowie miałem kompletną pustkę. Nic. Żadnych istotnych różnić. Globalizacja. Supermarkety. McDonald's. Sturbucks. Samochody, autobusy. Ludzie, ich nawyki, ich zachowania, obyczaje, nawet odżywanie. To wszystko jest na tyle podobne, że nie warto sobie zaprzątać głowy drobiazgami. Jeśli ktoś by nam zawiązał oczy, uśpił i wywiózł za ocean, to jedyne, co pozwoliłoby nam odgadnąć, że jesteśmy poza Europą, to tablice rejestracyjne i flagi amerykańskie.
Dobra, więc coś o ludziach i innych przygodach, skoro temat amerykańskiej kultury wyczerpałem w poprzednich postach (tak mi się przynajmniej wydaje, ale najprawdopodobniej grubo się mylę).

Uniwersytet Purdue

Spędziłem dwie noce w miejscowości Lafayette. Miejscowość raczej nieznana polskiej publiczności, więc ją przedstawię - mieści się tutaj siedziba uniwersytetu Purdue - jednej z najlepszych publicznych uczelni w USA. Lafayette to miejsce, którego nie spotkamy w Polsce (o, jednak jest jakaś znacząca różnica!). Jest to miasto typowo uniwersyteckie, co oznacza, że wszystkie skupione jest tutaj wokół uniwersytetu - to miasto to Uniwersytet. Ciekawe, bo w mieście mieszka 67.000 ludzi + 40.000 studentów. Tych 67.000 to w ogromnej mierze pracownicy uniwersytetu. Trafiłem tutaj przypadkiem. Mój gospodarz z Indianapolis, o którym już pisałem, polecił mi to miejsce, kiedy powiedziałem, że szukam jakiegoś ciekawego przystanku pomiędzy Indianapolis i Chicago. Wysłałem prośbę do dwóch osób i od jednej prawie natychmiast dostałem potwierdzenie, że mogę się u niej zatrzymać. Tą osobą była Ariana z Ekwadoru, która mieszka ze swoją dziewczyną - Aną z Kolumbii. Takie międzynarodowe towarzystwo mi się trafiło.

Od lewej: ja :), Ariana (Ekwador), Ana (Kolumbia)
Dziewczyny nadzwyczaj miłe i otwarte. Obie robią doktorat i jednocześnie pracują na uczelni, co pozwala im się utrzymać. Po dokonaniu wszelkich opłat wychodzą na "zero" i bardzo się cieszą, że mogą w ten sposób pozwolić sobie na studia w USA. Normalnie rok studiów tutaj to ok $15.000, co jest bardzo tanio, bo to publiczna uczelnia.
Dziewczyny przedstawiły mnie swoim znajomym, wszyscy na studiach doktoranckich i wszyscy w związkach małżeńskich (poznałem trzy małżeństwa). Alecho, dowiedziawszy się, że się wspinam, zaproponował wypad na ich siłownię. Choć siłownia "gym", to nie jest odpowiednie słowo na obiekt, w którym między innymi znajduje się ścianka wspinaczkowa. Poza ścianką znajdziemy tam standardowe przyrządy do ćwiczeń siłowych, rowerki, bieżnie, sale do tańca, sale do gimnastyki, basen, kort tenisowy, boisko do siatkówki a nawet krytą bieżnię wijącą się między wszystkimi dostępnymi przyrządami do ćwiczeń. Obiekt naprawdę zrobił na mnie wrażenie. Przytrafiła się nam tutaj dość zabawna historia. Otóż mają tu bzika na punkcie bezpieczeństwa, więc przed wspinaniem z liną, musieliśmy zdać szybki egzamin z asekuracji. Alecho zaproponował, żeby poszedł pierwszy, co uczyniłem i egzamin zdałem (nie wiem na jaką ocenę, ale mam nadzieję, że na piątkę). Potem poszedł Alecho i .... oblał :) Nie wspinał się bardzo dawno i nie był nigdy zapalonym wspinaczem, więc nie pamiętał za bardzo jak się wiąże ósemkę. Więc wspinaliśmy się na bulderowni, gdzie nadludzkim wysiłkiem (nie wspinałem się prawie 4 miesiące) zrobiłem kilka boulderów V2. Potem cały wieczór śmiałem się z Alecho, a on cały wieczór wszystkim wokół się tłumaczył, że zapomniał i przepraszał mnie za każdym razem.  Naprawdę było zabawnie.

Od lewej: ja, Alecho, żona Alecho, Ana, Ariana
Wieczór spędziliśmy na werandzie jeszcze innej Kolumbijskiej pary popijając piwo i wesoło rozmawiając. Śmialiśmy się, że przyjechałem doświadczać amerykańskiej kultury, a siedzę z Kolumbijczykami (i jedną Ekwadorką). Cieszyłem się ogdomnie z tego czasu z nimi. Nadwyraz otwarci ludzie, szczerzy, weseli, inteligentni. Cieszyłem się tym bardziej, że w dniu kiedy do nich przyjechałem spotkała mnie ogromna przykrość.
W dzień wyjazdu z Indianapolis, napisałem email do moich gospodarzy w Chicago, że będę u nich za dwa dni. Zawsze przypominam się ludziom do których jadę i wszyscy zawsze doceniają to, że pozostaję w kontakcie. Jakież było moje zdziwienie, kiedy dziewczyna, która była moim gościem w Polsce wraz ze swoim chłopakiem, odpisała, że okoliczności się zmieniły i nie ma jak mnie przenocować. Dwa dni przed moim przyjazdem. I dopiero po tym, jak się przypomniałem. Dla mnie to zwykłe skurwysyństwo (nie znalazłem innego, ładniejszego słowa na takie zachowanie). Wystawiła mnie do wiatru, a kiedy jej napisałem, że teraz nie wiem czy w ogóle znajdę jakiś nocleg, poleciła mi hostel (w którym nie było miejsc) i żebym sobie poszukał na szybko na couchsurfing (w skrócie CS). Pierwsze co zrobiłem, to zarezerwowałem hostel, co się okazało bardzo drogie, ze względu na to, że to last minute ($60 za noc w pokoju 8 osobowym, gdzie normalna cena to $30-$35) i oczywiście zacząłem szukać na CS. Jako, że jestem w czepku urodzony, następnego dnia, będąc już w Lafayette, dostałem potwierdzenie od faceta z Chicago, że mogę się u niego zatrzymać. A ponieważ wykupiłem ubezpieczenie, to mogłem odwołać moją rezerwację w hostelu, z czym też wiąże się krótka historia.
Jak tylko się dowiedziałem, że nie muszę spać w hostelu, zadzwoniłem do nich, żeby odwołać rezerwację (wymagało to kontaktu z hostelem, nie dało się kliknąć 'cancel'). Po wielu nieodebranych połączeniach, odebrała jakaś kobieta, która ledwie gadała po angielsku i poprosiła, żebym zadzwonił za 20 minut. Zadzwoniłem, ale powiedziała to samo. Więc ja jej na to, że nie, że chcę teraz odwołać moją rezerwację, bo się nie da do nich dodzwonić. Powiedziała 'thank you' i odłożyła słuchawkę. Załamałem się, ale w ostatnim przebłysku pomysłowości, wysłałem email z prośbą o rezerwację (który okazał się być warty $60).
Poszedłem zatem zwiedzać Lafayette w znakomitym humorze. Mam gdzie spać w Chicago, mam fajnych gospodarzy, święci piękne słońce, temperatura ok 24st C. Tak więc pojechałem darmowym autobusem na kampus i zacząłem zwiedzać budynki różnych wydziałów uczelni. Co oczywiste, ciągnęło mnie głównie to wydziału fizyki, astronomii, astronautyki i informatyki (tego ostatniego ostatecznie nie znalazłem:). Uniwersytet "wyprodukował" trzech noblistów. Dwóch z fizyki i jednego z Chemii.
Wejście do wydziału chemii.
Bardzo spodobało mi się miejsce, w którym studenci mogli sobie odpocząć (znaczy prawie w każdym budynku było takie miejsce, ale w Memorial Union było najlepsze, jakie wiedziałem)
Czas na relaks.
Nie dają też studentom umrzeć z głodu, co widać po liczbie dostępnych restauracji


Wydział fizyki i astronomii obwieszony był cały (mam na myśli ściany na korytarzach) planszami o cząstkach elementarnych i innych ważnych prawach fizyki.

Trafiłem też na wykład, ale jakoś krępowałem się wejść, więc tylko zrobiłem zdjęcie.

Wykład o prawach fizyki
Duże wrażenie robi wydział astronautyki. Znajduje się on w ogromnym budynku o nowoczesnej architekturze i eksponatami w środku, których nie powstydziłoby się porządne muzeum. Oczwiście do tego tunele aerodynamiczne w laboratoriach i dużo komputerów (jak już wszędzie).

Model lądownika księżycowego z misji Apollo X (nie pamiętam numeru)

Model samolotu

Tunel aerodynamiczny

Posąg Neila Armstronga, z którego uniwersytet jest szczególnie dumny (ma z czego!)

Potem na wydziale muzyki, trafiłem na próbę orkiestry symfonicznej uniwersytetu i zajrzałem za kulisy sali koncertowej.

Próba orkiestry symfonicznej 

Sala koncertowa na wydziale muzycznym.
Po próbie, część studentów zdecydowała się dać upust swoim fantazjom muzycznym i tak oto zaprezentowali się w parku.


Po obiedzie (pizza, ale nie mam zdjęcia :) przypomniałem sobie, żeby znów zadzwonić do hostelu i zapytać o tę nieszczęsną rezygnację. Tym razem odebrała kobieta, która normalnie mówiła po angielsku, powiedziałem jej, że chcę odwołać a ona mi na to, że za późno, bo powinienem odwołać do czternastej i w związku z tym ściągnął mi kasę za pierwszą noc. Krew mnie zalała i mówię jej, że dzwoniłem z 5 razy ok 12 i że laska ni w ząb po angielsku i że się nie zgadzam na ściąganie kasy w tej sytuacji. Przypomniałem sobie, że wysłałem też email i jej o tym powiedziałem. Kazała mi się uspokoić (!) i znalazła na szczęście mój email i wszystko skończyło się dobrze. Masakra jakaś - jak można zatrudniać osoby do pracy w hostelu, które nie gadają po angielsku.
Zmęczony długim spacerem (i nerwami hostelowymi), postanowiłem poczuć się przez chwilę jak student i zasiadłem w opisanej wcześniej sali do odpoczynku.
Tak właśnie w USA wykorzystują ludzie podnóżki. Wszyscy kładą nogi na nie (po to chyba są :)

Potem poszliśmy na wspomnianą 'gym', która nazywa się 'Recreational Sports Center'.

Na buldzie

Najnowszy nabytek tutejszej gym. Ponoć w jakimś programie TV to jest teraz modne.

Boisko do kosza

Ścianka - część z liną, ale niedostępna bez zdania egzaminu :)

Fragment (bardzo mały) rzeczonego 'gym'.
W USA można spotkać niemal wszędzie tzw. water fountains, czyli miejsca, w których można napić się wody. Bardzo mi się to podoba. Woda jest wszędzie i jest za darmo. Takie fontannty można spotkać nie tylko na ulicach, ale w każdym budynku uczelni. W zasadzie są na każdym kroku i studenci bardzo ochoczo z nich korzystają. Czytałem nieco o higienie korzystania z tych urządzań i kiedyś było fatalnie, bo strumień wody wylatywał pionowo do góry, trafiał w usta i wraz z bakteriami wracał na dozownik. Dlatego wymyślono, żeby strumień wody wylatywał po kątem. Dodatkowo osłny, które widać na zdjęciu, uniemożliwiają dotknięcie ustami dozownika. Tak to wszytko wykombinowane, żeby było zdrowo. Tak bardzo zdrowo jednak nie jest i czasem cś sę mozę do człowieka przyplątać od picia tej wody, ale to raczejj sporadyczne przypadki. Ja piłem i nic sie nie przyplątało.
Typowa fontanna do picia wody. Widać dozowniki pod kątem, ochronę dozowników przed dotykaniem i tu jeszcze dodatkowo opcja dla psów :)

Chicago

Wietrzne miasto (taką potoczną nazwę nosi Chicago, ze względu często wiejące, silne wiatry znad jeziora Michigan) przywitało mnie gigantycznymi korkami. Wielopasmowa autostrada zapchana całkowicie samochodami.
Korek na autostradzie I-90
Jednak oprócz korków, nie dało się przejść obojętnie obok Willis Tower (dawniej Sears Tower) - budynku, który przez wiele lat był najwyższym budynkiem na świecie. Teraz już nie jest, ale wciąż robi wrażenie, kiedy wjedzie się windą na 103 piętro.

Całe 103. piętro przeznaczone jest dla turystów. Dodatkowo, jakiś czas temu, zbudowano cztery oszklone balkony, które pozwalają turystom wyjść, w pewnym sensie, na zewnątrz budynku. Widoki oczywiście oszałamiające i ta świadomość bycia na 103 piętrze. Przyjemnie

Tak właśnie można sobie wyjść na zewnątrz budynku.

To zdjęcie umieściłem w oryginalnym rozmiarze. Chyba jest wielkie - kliknij!
Na zdjęciu poniżej widzimy chłopaka, który właśnie przed sekundą oświadczył się na jednym z tych balkonów swojej dziewczynie, wywołując, z niewiadomego powodu, falę zachwytu wśród tłumu zgromadzonych.
Ten oto chłopiec, oświadczył się tej oto dziewczynie, klękając na pokazanym wcześniej balkonie na zewnątrz budynku. Romantycznie?
Na koniec Wills Towers, moje selfie z balkonami w tle.
Oszałamiające selfie. Na samej górze budynku widać wystające balkoniki (ale słabo, bo wysoko są).
To, co mnie zachwyciło, to zwodzone mosty w centru miasta. Żeby umożliwić kursowanie większym jednostkom, wszystkie mosty na rzecze są zwodzone. Jeden z nich był nawet otwarty, bo prowadzono jakieś poważniejsze prace pod nim.
15.35.02
15.44.36 dwupoziomowy most zowdzony
12.17.06 typowa ulica w ntrum chicago
12.13.15 downtown
Downtown widziane z poziomu rzeki

Dwupoziomowy most zwodzony. Na dole samochody, na górze metro.

Typowy widok na ulicę w centrum Chicago z konstrukcją nadziemną po której jeżdżą pociągi metra.

Widok na downtown.
Niestety nie mam wiele do opowiedzenia o Chicago - spędziłem tutaj tylko jeden pełny dzień. Dla mnie, downtown wydało się dość podobne do Manhattanu, na co protestem zareagował mój gospodarz Jerry. Z niego to dopiero numer!

Pijemy po polsku

Jerry ma 75 lat i jak sam o sobie powiedział, stary już z niego skurczybyk. Na swoje lata nie wygląda, a już na pewno się na nie nie zachowuje. Przywitał mnie krótkim czego się napiję (piwa) i z radością wręczył mi puszkę zimnego piwa, a sam nalał sobie do szklanki wódkę, którą pił z lodem.
Jerry gości ludzi na zasadzie couchsurfingu od lat siedemdziesiątych (!). W tych czasach, istniała organizacja o nazwie 'service' lub 'servus' (nie jestem pewny), której Jerry był jednym za koordynatorów. Jako, że nie było jeszcze wtedy internetu (choć protokół IP miał już być niedługo opublikowany w RFC - we wrześniu 1981), Jerry prowadził wielką księgę, w której to miał adresy ludzi z całego świata. Jeśli ktoś chciał jechać w jakieś miejsce, dzwonił do Jerrego, ten szukał odpowiedniej osoby w swoich przepastnych księgach i podawał namiary. Następnie należało napisać list (poza USA i Europą Zachodnią, w latach 70 niewiele było telefonów) z prośbą o nocleg i jak się otrzymało odpowiedź pozytywną, można było jechać. Taka wymiana listów mogła zająć nawet miesiąc i dłużej. To były czasy! Teraz człowiek wysyła 30 zapytań o nocleg i ludziom się często w ogóle nie chce odpowiadać. W czasach, kiedy wymagało to tak dużego zaangażowania, musiało być nieco inaczej. No, ale jakby mnie zrobili w konia w tamtych czasach, to bym się dowiedział na miejscu, że nie mam gdzie spać.
Dołączył też do nas przyjaciel Jerrego - Peter, też lat 75.

Jerry.

Peter
Jerry jest psychologiem klinicznym. Pracował wiele lat w szpitalu, teraz prowadzi prywatną praktykę w swoim domu. Zwiedził w swoim życiu prawie cały świat, a jego ulubionym kierunkiem są Indie. Był tam już cztery razy, za miesiąc jedzie po raz kolejny. W domu posiada niezliczoną liczbę pamiątek z całego świata.

Salon Jerrego



Przyjemnie było spędzić czas z panami w wieku 75 lat, czując się w ich towarzystwie zupełnie swobodnie i naturalnie. Nie jest to chyba zbyt częste, żeby w tym wieku mieć tyle otwartości, pogody ducha i pozytywnego nastawienia do ludzi. Świetny czas. Jedyny minus, to kac rano. Jerry powiedział następnego dnia wieczorem, że wszystkie sesje z pacjentami miał spieprzone tego dnia.

Jednak coś tam jeszcze miałem w głowie do napisania.
Dziękuję za uwagę i cieszę się, że udało Ci się przeczytać do końca (daj lajka, jeśli to prawda)!

ps. cały ten wpis przygotowałem w samolocie do San Francisco. Zaskoczyło mnie jak to jest daleko - lot trwał 5 godzin. W całej Europie chyba nie ma takich długich lotów (chyba, że na Kanary, ale to taka oszukana Europa). Następny wpis będzie o brudnym San Francisco.

poniedziałek, 19 października 2015

Ameryka zmienną jest. Z Columbus do Indianapolis.

Ameryka jest różnorodna. Tego się nauczyłem w trakcie mojej krótkiej podróży.
Obecnie jestem w Indianapolis, gdzie znajduje się chyba najsłynniejszy tor wyścigowy świata, na którym odbywają się zawody Indy 500 już od 1911 roku(tor powstał w 1909 roku). Nie jestem wielkim fanem sportów motorowych, niemniej z ogromną przyjemnością odwiedziłem tor i muzeum (ten tym muzeum, który poświęcony jest ludziom zasłużonym w jakiejś dziedzinie, zwie się tutaj Hall of Fame).

Fotograf uciął najważniejsze. Napis w całości: "Racing Capital of the World"
Ciekawe jest to, że tor Indianapolis Motor Speedway jest prawie w ogóle nieużywany, a mimo to, pozostając w rękach prywatnych, przynosi dochody (i to ponoć niebagatelne). Do niedawna na torze odbywała się tutaj tylko jedna (!) impreza w roku. Ale jaka impreza! Trybuny są zawsze pełne, a mieszczą one (no zgadnij ile?) ....... czterysta tysięcy ludzi! Czyli połowę ludności Krakowa. No, wiadomo już, że w Ameryce mają rozmach. Tak czy inaczej, jakiś czas temu dołączono wyścigi motocyklowe i jeszcze dwie imprezy. Pojawiały się tutaj również zawody Formuły 1, ale coś tutaj nie zaskoczyło. W chwili obecnej odbywają się cztery wyścigi rocznie. Poza tymi czterema dniami tor świeci pustkami i jeżdżą po nim głównie autobusy obwożące turystów (mnie się nie udało załapać, bo bilety były już sprzedane). Odbywają się tutaj również treningi, ale nie wiem z jaką częstotliwością.
Hall of Fame jest również historią motoryzacji. Widzimy tutaj rozwój inżynierii w ciekawym ujęciu - czyli wykorzystanej w samochodach. Ciekawie np. zmieniała się koncepcja napędu. Na zmianę tył-przód, przód-tył, aż w końcu doszli do tego, że tylko tył. Pierwsze samochody NIE miały też hamulców z przodu - tylko z tyłu. Pewnie wydawało im się, że tył ważniejszy. Widać też, kiedy pojawiły się pierwsze hamulce tarczowe w samochodach oraz turbosprężarki w silnikach. Nie spodziewałem się, że tak dawno. Poniżej sporo zdjęć, bo miejsce jest bardzo fotogeniczne, ze względu na piękne kolory, w które od (prawie) zawsze malowano samochody.

Widok na fragment toru, a w zasadzie bardziej na fragment trybun

Przejechać się nie dali, ale do jednego wozu można wsiąść i zrobić brrrum, brrrum.

Zawsze chciałem mieć mercedesa. Może ten model?

Dawniej trofea za wygrany wyścig to były prawdziwe dzieła sztuki. Teraz zwykłe puchary

To jest motor. Wygląda jak rakieta i może rozwijać prędkość 250 mph

Tutaj widać jak zmieniała się szerokość opon. Im dalej tym starszy samochód. Ten na pierwszym planie ma opony już prawie takie jak obecnie (a jest z 1967 roku)

Pierwszy samochód jaki znalazłem z tarczowymi hamulcami. Szkoda, że linka zasłoniła rok, ale pewnie gdzieś ok 1940, ale mogę się mylić bo wikipedia podaje, że pierwsze eksperymenty z tarczowymi były już w 1890.

Najpierw myślałem, że źle wyważyli koło i dlatego nierównomiernie się zużył bieżnik. Ale przyczyna była inna. Kto zgadnie? To jeden ze zwycięskich samochodów w Indy 500.

Były czasy, w którym razem z kierowcą jeździł też mechanik.

To jest wielki puchar, na którym co roku dokładany jest kolejny odlew zwycięzcy Indy 500. Zwycięzca dostaję mniejszą kopię tego trofeum (bez tych "głów")

Niedawny zwycięzca (z 2011) a poniżej....

... zwycięzca 100 lat wcześniej. Czyli pierwszego wyścigu.

Policja wiecznie na służbie

Pisałem już w poście z Cleveleand, że pod domem obok człowieka, który  mnie gościł stał samochód policyjny. To samo zauważyłem pod domem niedaleko mojego gospodarza w Indianapolis. Zapytałem o co chodzi i okazuje się, że w USA policjanci mogą jeździć do domu samochodami służbowymi. Po co? Łatwo się domyślić. Samochód pod domem mówi "Tutaj mieszka policjant. Lepiej trzymaj się z daleka rabusiu". Drugi plus jest taki, że w miastach jest problem z parkowaniem, a to ten problem eliminuje, bo policjant nie musi dojeżdżać swoim samochodem do pracy. Oczywiście zasada jest taka, że można służbowym, oznakowanym samochodem jechać tylko z pracy do domu i z domu do pracy. Nie można jechać na piwo z kolegami wieczorem. Mi się ta koncepcja podoba.

Scheriff parkujący na tej samej ulicy, przy której obecnie mieszkam.

Ograniczenia po amerykańsku

Oczywiście Ameryka nie jest całkiem normalna. Posiadają sporo dziwacznych ograniczeń, których moi gospodarze nie potrafili mi wyjaśnić. Na przykład nie można kupić samochodu w niedzielę. Ale można kupić motor i części samochodowe. Nie wiadomo dlaczego. Nie można sprzedawać schłodzonego piwa w supermarketach w niedzielę (!). Jak ktoś wymyśli dlaczego - stawiam piwo (zimne!). Dodatkowo, w stanie Indiana, w niedzielę, nie można kupić mocnego alkoholu. Piwo można (ciepłe!), ale już mocniejszych trunków nie można. Jeśli idziesz do restauracji na stek i chcesz usiąść przy barze (my tak siedzieliśmy), to musisz mieć 21 lat. Osoby poniżej tego wieku nie mogą siedzieć przy barze (ale już metr dalej mogą). W wielu miejscach nie akceptują banknotów powyżej 20$ (czyli 50 i 100). To podobno dlatego, że mają sporo problemów z podrabianiem kasy. Z tego co wiem, w Polsce nie można nie akceptować banknotów. W Walmart nie ma alkoholu. Walmart to coś jak Real w Polsce. Wielki supermarket, ale alkoholu nie kupisz. Jakieś nędzne piwka, ale nic więcej.
Najbardziej podobał mi się jednak zakaz parkowania na parkingu związków zawodowych, które zrzeszają pracowników amerykańskiego przemysłu motoryzacyjnego. Zakaz dotyczy samochodów innych niż wyprodukowanych przez amerykańskie firmy. Dobre, co? Ale cóż się dziwić - u nas górnicy (głównie głosem związków zawodowych) cały czas mówią, że kopalnie są fajne. Nieważne, że dopłacamy do nich 300 mln miesięcznie. Przekładając na Polskie realia - jeśli jesteś pracownikiem Tauron i zawarłeś umowę z dostawcą energii innym niż Tauron - powinieneś stracić pracę. Czyż nie?

Nie parkujemy tutaj dziadostwa takiego jak Honda, BMW, Lexus, itp.
Zanim przyjechałem do Indi (często używana, skrócona nazwa Indianapolis), byłem dwie noce w Columbus, OH. Zaskoczyło mnie to miasto bardzo pozytywnie. Po Toledo, które była raczej dziurą, Columbus okazał się bardzo fajny, nowoczesnym miastem. Na pewno ustawia to Uniwersytet Ohio. Miasto czyste, zadbane, centrum bardzo przyjemne, mnóstwo przyjemnych knajpek i restauracji. Naprawdę miło spędziłem tutaj czas. Byłem nawet na przedstawieniu teatralno-muzycznym (trochę taki musical, trochę show).
Poniżej kilka zdjęć z okolic centrum Columbus.


Pomnik przed budynkiem sądu. Bardzo mi się spodobał.

Mieszkania w centrum miasta.

Park niedaleko centrum
Jedynie ludzi na ulicach dość mało, ale tu wszyscy samochodami jeżdżą.
Nie mogę się za bardzo przyzwyczaić do jedzenia. Zamiast śniadania lunch o 12, potem brak obiadu, a na kolację (zwaną tutaj dinner, czyli obiad i spożywaną między 18 a 21) stek. Kurde, co to za odżywianie? Potem się dziwą, że trudno im utrzymać linię. Oczywiście niektórzy trzymają, ale może jedzą normalnie? Nie wiem? Właśnie, jak tylko przyjechałem do Columbus, od razu zauważyłem, że wszyscy schudli. Jak ręką odjął, wszyscy wokół mnie stracili po 50 kilogramów. Nasuwa się wniosek (skonsultowany z moimi gospodarzami w Columbus i Indianapolis), że otyłość częściej dotyka osoby słabiej wykształcone, a co za tym idzie mniej świadome tego, co jest dla nich dobre, a co nie. Z drugiej strony, jak to nie jeść, jeśli miejsca potrafią być tak przyjemne jak to poniżej?

Typowy amerykański sport pub.
Sport puby charakteryzują się tym, że jest dużo telewizorów i puszczane są na nich różne imprezy sportowe (głównie baseball, football, ale też piłka nożna, NBA i NHL i inne)
Dzisiaj natomiast odkryłem coś niesamowitego. Mój gospodarz Kerry, który, jak twierdzi, nie jada w ogóle w domu, ma pełną lodówkę jedzenie. Szynki, sery, keczupy, jajka - do wyboru do koloru. W szafce też świeży chleb w dwóch gatunkach. Bardzo się zdziwiłem, bo po co tak wyposażona lodówka komuś, kto nie je w domu? Może głównie jak ma gości, to je na mieście? Kto wie? Może potem zapytam

Pełna lodówka :) Wszystko świeże - sprawdzałem :)

Pieniądze i jeszcze raz podatki

Ciekawą cechą wszystkich spotkanych do tej pory Amerykanów, jest otwartość w mówieniu o pieniądzach. W Polsce znam wiele rodzin, w których mąż nie wie, ile zarabia żona i vice-versa. Tutaj ja już wiem, ile zarabia większość moich gospodarzy, chociaż sam ani razu o to bezpośrednio nie zarabiałem. Tak więc, nauczyciel w Nowym Jorku $75.000, informatyk w Columbus $107.000. Nie pamiętam już jaką emeryturę ma Ralph i Kerry z Indiana, ale na pewno od razu by mi powiedzieli, gdybym zapytał. Zrobiłem też, zgodnie z obietnicą, dodatkowe rozeznanie z podatkach. Jednak jest mniej fajnie, niż to wyglądało po krótkiej rozmowie z Colinem w Nowym Jorku. Ten nieszczęsny podatek od nieruchomości, wynosi ok 2.7% rocznie od wartości nieruchomości i odlicza się go, ale tylko od dochodu. Ponadto mają jeszcze masę innych podatków.

Kerry, który ma doktorat z finansów, wyjaśnił mi, oczywiście z grubsza, jak to wygląda. Przykład był taki: zarobki $100.000 (czyli bardzo dobre, tylko ok 5% Amerykanów tak zarabia), dwoje dzieci, żona, dom wartości $140.000. Po zapłaceniu wszystkich podatków, na rękę zostaje ok $42.000. To pieniądze po opłaceniu już ubezpieczenia zdrowotnego (które wyniosło w tym przykładzie $12.000, czyli $1000 miesięcznie na całą rodzinę).
Analiza podatków w USA
Kerry uważa, że obciążenia podatkowe są zbyt duże i nie funkcjonuje to dobrze. Ja mu na to, że nasza ustawa o VAT ma kilkaset stron. Chciałem na nim zrobić wrażenie, bo przecież to jakieś jaja z tą ustawą o VAT, nieprawdaż? Odechciało mi się robić wrażenia, kiedy Kerry powiedział, że ich ustawa o podatku dochodowym ma .... (no ile?) ... siedemdziesiąt !!! tysięcy stron. Pięć razy dopytywałem, czy nie chodzi o siedemnaście tysięcy (podobnie brzmi). Widać tę liczbę na zdjęciu na górze. Zgodziliśmy się, że ich system podatkowy ma 200 lat, a nasz dopiero dwadzieścia parę, więc na pewno ich w końcu dogonimy - choć oni nie pozostaną bierni.
Jedyne pocieszenie dla nich, że jak im już zostanie te 42.000 to potem już płacą tylko 7-8% VAT a u nas jest 23 (na żarcie 7). Tak, czy inaczej, wygląda na to, że amerykańce są jeszcze bardziej obciążeni podatkami niż my. A na pewno super kolorowo nie mają. Chyba już do tematu podatków nie będę wracał, bo Kerry jest naprawdę kompetentny w tym temacie, więc raczej mi głupot nie naopowiadał.
Okazuje się też, że nie tylko Polacy są pomysłowi i nie lubią płacić podatków. Wczoraj byłem na śniadaniu, gdzie płatność była tylko gotówką. Kerry mówi, że właściciel nie wszystko nabija na kasę. Czy tak bardzo się różnimy?

Znów to jedzenie

Bartosz, który był w USA, a nie tylko znał kogoś, kto był i opowiedział mu to i owo, powiedział, że najem się tu steków, bo Stany to przecież mekka steków. Uświadomiłem sobie parę dni temu, że jeszcze nie byłem na steku. Przypomniał mi o tym Kerry, który w ogóle nie jada w domu, bo mieszka sam i nie chce mu się gotować. Kerry, który jest na emeryturze a ponadto ma kasę w akcjach, jest pierwszą osobą, jaką spotkałem, która mówi, że nie jest w stanie wydać kasy, którą ma. Ma za dużo. Co za tym idzie, oczywiście stawia mi wszystkie śniadania, lunche, dinnery i inne. Czasem pozwoli mi kupić zapłacić za piwo. Tak więc, tenże Kerry pyta, co chciałbym zjeść - ja na to, że stek. W końcu jestem w Ameryce. Poprosiłem, żebym tylko nie zbankrutował po tym steku (nie wiedziałem, że będzie stawiał, a poza tym i tak zawsze zakładam, że teraz ja płacę). Poszliśmy więc to knajpy o nazwie Texas Road House na stek.
Texas Road House
Tutaj zamówiliśmy stek po $18 porcja. Zanim podali nam danie główne, dostaliśmy świeżo pieczone bułeczki z masłem. Do oporu. Jak zjedliśmy pierwsze cztery natychmiast donieśli kolejne. Zjadłem tylko dwie, żeby mieć miejsce na stek. Czekaliśmy dość długo, pijąc przy tym lokalne piwo - doskonałe.

Piwo z Indianapolis

Stek

Wyśmienite bułeczki 
Na tym zdjęciu widać coś ciekawego, mianowicie datę 17 października 1994 roku. Widziałem już coś podobnego w innej knajpie i kompletnie nie wiedziałem o co chodzi. Okazuje się, że to jest data urodzenia. Jeśli urodziłeś się przed tym dniem, możesz zamawiać alkohol. Jeśli później - nie możesz. Ot, takie amerykańskie sztuczki.
Po zjedzeniu steku, który niestety nie był jakiś rewelacyjny, wróciliśmy do domu. Ciekawostka jest taka, że Kerry wypił dwa piwa i normalnie wsiadł do samochodu. Jak to więc tu wygląda - a wygląda bardzo rozsądnie. Przede wszystkim limit jest 0.8 promila, czyli cztery razy więcej niż u nas, a po drugie - tutaj pozazdroszczą Polacy, którzy często są "wczorajsi" - policja w USA nie ma prawa (!) zatrzymać kierowcy, kiedy nie ma do tego wyraźnego uzasadnienia. Jeśli znamy nasze ograniczenia i jesteśmy rozsądni, możemy spokojnie tutaj jeździć nawet po wypiciu pięciu piw. Nie wiem dokładnie jakie są konsekwencje, jeśli coś nabroimy za kierownicą po piwie, ale raczej poważne. Jednak, jak umiemy się zachować na drodze po piwie, możemy w 100% bezpiecznie jeździć samochodem.

Zimno!

Pierwsze koncepcje chłodzenia mieszkań pojawiły się już w starożytnym Egipcie. Wieszano w oknach trzcinę, po której ściekała woda. Powietrze z zewnątrz przechodziło przez taką zasłonkę i nie tylko się schładzało, ale także było trochę nawilżone. W starożytnym Rzymie natomiast, woda z akweduktów była przepuszczana przez ściany (specjalnie w tym celu zaprojektowane), które skutecznie chłodziły pomieszczenia. Amerykanie mają prościej - włączają na maksa klimę i od razu robi się zimno jak w kostnicy.
Nowoczesną klimatyzację wymyślił nie kto inny, tylko oczywiście Amerykanin w 1902 roku. Od tego czasu przemysł klimatyzacyjny cały czas się rozwija, co widać też u nas, gdzie coraz częściej możemy spotkać klimatyzatory nie tylko w firmach, ale też w domach. Tutaj jesteśmy 100 lat za USA. Tutaj po prostu nie budują budynków bez klimatyzacji, niezależnie jakiego typu to jest budynek (ok, u nas też biurowców i sklepów nie buduje się bez klimy, ale mieszkania i domy wciąż mają się kiepsko). Oprócz klimatyzacji, mają też sporego świra na punkcie wentylacji, dzięki czemu w domach jest świeże i czyste powietrze. Jak do tego dołożymy wszechobecne moskitiery, mamy dom, w którym jest rześko, chłodno latem, ciepło zimą, nie ma much/os/pszczół i jest odpowiednia wilgotność (zmora wielu polskich mieszkań i domów). Niestety oni mają tu jakąś manie chłodzenia, więc te ich klimatyzatory chodzą na pełnych obrotach i jest zimno.

Takie potężne agregaty znajdują się przy każdym domu.

Oprócz klimatyzacji, na okrągło się wentylują.

Wszystko jednak biją knajpy i napoje. ilość lodu, która jest dodawana do napojów jest porażająca. Ilość lodu, którą produkują Amerykanie w knajpach i domach (każda lodówka ma maszynkę, która bez przerwy produkuje lód i w każdym zamrażalniku jest jest wieki pojemnik z lodem). Żeby tego było mało, to zimne piwo (które oczywiście lubię) wlewają do szklanek z grubego szkła (żeby dłużej trzymało temperaturę), które wyjmują z zamrażalników. Jak zamawiam napój dla siebie muszę koniecznie powiedzieć 'no ice', bo inaczej dostanę z wielką ilością lodu. Co zawsze mnie śmieszy, podając mi wodę mówią "water, no ice". Przeważnie jednak woda jest tak potwornie zimna, że i tak nie mogę jej pić :) Raz udało mi się zamówić piwo w szklance o temperaturze pokojowej - bardzo się dziwili, że tak wydziwiam.

Po lewej ilość lodu pozostała po coli, po prawej dolewka. Oczywiści to nie moje :)
Przed chwilą wróciłem ze spaceru po okolicy w której aktualnie mieszkam (Indianapolis). Przepięknie jest tutaj, co chwilę stawy (sztuczne do zapobiegania zalewaniu domów podczas ulewnych deszczów, które nawiedzają Indianę). To, co dodatkowo zwróciło moją uwagę, to brak ogrodzeń wokół domów. W ogóle się nie grodzą. W Polsce budowę domu często zaczyna się od budowy solidnego ogrodzenia, tutaj prawie w ogóle nie ma płotów, a jak już są to wysokie na 80cm, raczej dla psów, żeby nie szwędały się po okolicy.

Staw retencyjny. Zarybiony i zakaczkowany.

Typowa okolica bezpłotowa.

Czasem jednak osiedle jest ogrodzone.

Kolejna typowa okolica. Jeszcze bardziej typowa, bo mamy dwie flagi na masztach.
Zabić złodzieja

Jak każde dziecko wie, Amerykanie mogą kupić broń. Nie każdy wie (ja dowiedziałem się wczoraj), że w USA prawo do posiadania i noszenia broni gwarantuje tutaj konstytucja. Dlatego też, nie jest w zasadzie możliwe zdelegalizowanie posiadania broni, bo wymagałoby to zmiany konstytucji, a to - jak wiadomo - sprawa bardzo skomplikowana, szczególnie tutaj, gdzie w kongresie zasiadają tylko dwie partie i żadna nie ma miażdżącej przewagi nad drugą (obecnie 247 do 188 dla Republikanów w izbie reprezentantów). Na pewno wielu słyszało, że jak złodziej wejdzie na naszą posiadłość, to możemy go od razu bezkarnie zabić. No nie tak do końca. Możemy faceta sprzątnąć praktycznie zawsze jak wlezie nam do domu. O takim przypadku opowiadał mi Kerry - w Indianapolis, bardzo niedawno, siedemdziesięciosiedmioletni właściciel domu, zabił złodzieja, który chciał go okraść. Absolutnie żadnych konsekwencji, oczywiście po zbadaniu sprawy przez prokuraturę. Jednak nie możemy zabić faceta, który stoi pod naszymi drzwiami lub gdy już ucieka (w plecy). Tak więc, nie jest to dziki zachód, ale każdy, kto włamuje się do czyjegoś domu, ma świadomość, że właściciel może go w takiej sytuacji bezkarnie nafaszerować ołowiem.
W różnych Stanach jest różnie z noszeniem broni przy sobie. Generalnie, najczęściej trzeba mieć pozwolenie na noszenie ukrytej broni, ale np w Teksasie, można nosić pistolet bez pozwolenia, pod warunkiem, że kabura jest na zewnątrz i dobrze widoczna. Ciekawe, co?
Pisałem w poście z Toledo, że jest dużo strzelanin i często ktoś kogoś zabija z użyciem broni. Ralph twierdził, że to powoduje, że on nie czuje się bezpiecznie w swoim mieście. Jednak Kerry ma w tej kwestii zupełnie inne zdanie. W Indianapolis, w którym, jak widać na mapie poniżej, zbiegają się autostrady z wielu stron Stanów, istnieje wiele punktów przerzutowych dla narkotyków i innych nielegalnych działań. Strzelaniny, to tutaj chleb powszedni. Jednak Kerry w ogóle się tym nie przejmuje, bo znakomita większość dotyczy porachunków bandziorów i to oni strzelają się między sobą. Uważa, że prawo do posiadania broni, nie powoduje większego zagrożenia dla normalnych ludzi.
Oczywiście zdarzają się też wypadki, w których jakiś dzieciak bawi się bronią ojca (której nie zabezpieczył) i zabije przypadkiem brata lub też ktoś wpadnie z karabinem do szkoły i zabije wiele niewinnych osób. Niestety, przykre to, ale takie rzeczy będą się zdarzały. Jak nie z bronią, to z nożem, z ogniem, z kwasem czy z innymi rzeczami. Ja jestem za prawem do posiadania broni i rozumiem też tych, którzy są przeciw. Na koniec dodam, że w USA jest więcej sztuk broni, niż mieszka ludzi.



Dobra, to tyle w tym odcinku. Jak dotrwałeś do końca (co oznacza, że nie było bardzo nudne), koniecznie daj lajka na fejsie. Chętnie też podejmę dyskusję nad dowolnym wątkiem, który poruszyłem w moich opowieściach.