niedziela, 15 listopada 2015

Kalifornia - do Los Angeles i Palm Springs

Wypożyczyć samochód

Ostatni tydzień w USA i przy okazji w Kalifornii, postanowiłem spędzić nieco inaczej - czyli zwiedzając Kalifornię samochodem. Przyznam, że byłem też nieco zmęczony couchsurfingiem i potrzebowałem odetchnąć. Tak więc, dzień przed wyjazdem do Los Angeles, wypożyczyłem samochód w firmie Fox Car Rental (przez internet oczywiście) w Los Angeles. Koszt wynajmu był dość niski, bo $20/dzień za Toyotę Camry, czyli duży i wygodny samochód. Co prawda od razu strona na której wypożyczałem zachęciła mnie do zakupu ubezpieczenia na wypadek, gdybym uszkodził firmie Fox ich piękny samochód. Lepiej dmuchać na zimne, szczególnie tak daleko od domu. Kolejne $12/dzień.

Plan miałem taki, że kupię sobie namiot i karimatę w Walmart (tanio!) i będę spał na kempingach. To daje niezależność i swobodę, bo kempingów jest oczywiście sporo w Kalifornii. Nic więc nie musiałem szukać ani rezerwować, ani kombinować - tylko jechać i cieszyć się przyrodą.

Ostatni dzień w SF (i Oakland)

Ostatnią noc spędziłem w Oakland obok San Fracisco. Wyszło to trochę przypadkiem, bo miałem spać w SF, ale już sam w mieszkaniu Sarah. Jej facet zaproponował, że chętnie mnie przenocuje u siebie w Oakland i rano jeszcze zawiezie na autobus do SF bo i tak jedzie do pracy. Więc dlaczego nie, tym bardziej, że chwalił się, że ma duże, fajne mieszkanie.
Tak więc pojechaliśmy do Oakland i pierwsze co, udaliśmy się do restauracji Japońskiej coś zjeść. Menu było dość rozbudowane, ja byłem głodny bardzo. Więc zamówiłem coś o długiej skomplikowanej nazwie, nie mając pojęcia co dostanę. Dostałem coś takiego.

Moje danie na pierwszym planie, Michaela na drugim. Dostałem kawałki surowej ryby i ryż. Niezłe było, ale jednak za mało ryżu w stosunku do ryby.
Oakland jest bardzo przyjemnym miastem położonym dość blisko SF - dzieli je tylko bardzo ładny most nazywany po prostu Bay Bridge. Jest to równie imponująca konstrukcja co Golden Gate i, co ciekawe, otwarta sześć miesięcy przed Golden Gate. 
Most Bay Bridge widziany z promu na Alcatraz.
Wschodnia część mostu uległa poważnemu uszkodzeniu podczas trzęsienia ziemi w 1989. Z tego i wielu innych względów zbudowano nowy most we wschodniej części i stary most straszy teraz ludzi, którzy jadą nowym.
Niczym szkieletor w Krakowie, stary most straszy mieszkańców Oakland.
Korzystając z niepowtarzalnej okazji (i będąc przy okazji w potrzebie), poszedłem do samoobsługowej pralni. Najmniejsze pranie (czyli największe jakie da się zrobić w standardowej pralce w Polsce) kosztuje $2 a suszenie kosztuje $0.50 za każde 7 minut. Moje pranie wyschło w 21 minut :) Wypranie i wysuszenie ubrań zajęło mi w sumie godzinę. Pisałem już o tym wcześniej, że kupuję suszarkę do ubrań, jak wrócę do Polski. Podtrzymuję to. Na razie robię research :)

Pralnia samoobsługowa w Oakland

Te pralki po prawej, to te najmniejsze.
Jadę do LA!

Autobus miałem o 8 rano, na moście korki, więc wyruszyliśmy z Oakland o 6.45. Ruch gigantyczny, więc mimo, że to tylko 20km, jechaliśmy 45 minut (czyli tak jak się przebić przez Kraków o tej porze). Wygodnie usadowiłem się w autobusie linii MegaBus i niezbyt wyspany ruszyłem do Los Angeles. Już po 45 minutach autobus miał pierwszy i jedyny przystanek. Zgadnijcie gdzie? W Oakland. Zamiast się zrywać o 6 rano, mogłem pospać do 8 i spokojnie złapać ten autobus w Oakland - tylko nie wiedziałem, że będzie tędy jechał.
W trakcie podróży, diametralnie zmienił się mój plan z namiotami itp. Stało się tak dlatego, że zacząłem szukać, co naturalne, odpowiednich kempingów, na których będę mógł spać. Na pierwszy ogień wziąłem Joshua Tree. Owszem, sporo jest tam kempingów. Wyglądają jak niżej.

Typowy kemping w Joshua Tree wraz z widoczną infrastrukturą
Jeśli trudno jest dostrzec tutaj wspomnianą infrastrukturą, to prawdopodobnie dlatego, że jej tam nie ma. Przede wszystkim nie ma wody (dziwne, na pustyni nie ma wody), co za tym idzie, nie ma pryszniców, nie ma też elektryczności, czyli nie ma też żadnej kuchni, umywalek, gazu - słowem, nie ma tak po prostu niczego. Oddajmy im uczciwie - jest toaleta. Nawet murowana, ale pod muszlą po prostu dziura w ziemi.
Biorąc pod uwagę powyższe okoliczności (tak samo wyglądają kempingi w okolicach gór East Sierra, z tym, że często nie ma tam nawet tego nędznego WC), musiałem zmienić plany. Dobrze, że coś mnie podkusiło i sprawdziłem warunki na tych kempingach, bo bym się nieźle zdziwił, gdybym dotarł na taki kemping z namiotem i karimatą jako jedynym wyposażeniem biwakowym. Trudno, postanowiłem korzystać z moteli przez te pięć nocy, które miałem spędzić w podróży samochodem po Kalifornii. $50-$60 za noc nie jest jakoś super tanio, ale do bankructwa mnie nie doprowadzi. Moteli za bardzo nie szukałem bo jest ich pełno przy drogach. Potem jednak pomyślałem, że skoro i tak jadę siedem godzin autobusem, to może jednak wyślę kilka zapytań na couchsurfing. Nic nie stracę, a mogę zaoszczędzić parę dolców i poznać jeszcze jakichś ludzi.
Niestety musiałem z tym poczekać do przedmieść LA, bo nie ma zasięgu w USA poza miastami. Wysłałem więc, bodaj cztery, zapytania last minute do ludzi w okolicach Palm Springs i Joshua Tree. było to ok godziny piętnastej.

Rent a car

Dojechałem do LA zgodnie planowo. Po drodze minęliśmy Los Angeles River, która wygląda dość osobliwie. Wyczytałem, że prawie cała jest wybetonowana. Niezła rzeka, co?
Los Angeles River
Udałem się do Fox Car Rental, niedaleko LAX (tu kolejna ciekawostka, bo Amerykanie  nazywają por lotniczy Los Angeles po prostu LAX, czyli tak jak brzmi jego oznaczenie w systemie IATA [International Air Transport Association]). W sumie to dość wygodnie. W Nowym Jorku też mówili JFK i od razu wiadomo o co chodzi. Ale gadać w Polsce WAW lub KRK to chyba trochę bez sensu. 
W wypożyczalni oczywiście niespodzianka. Miła Pani, po wprowadzeniu moich danych osobowych do komputera (nie musiałem podpisywać zgody na przetwarzanie danych osobowych ani klikać, że rozumiem, że przechowują cookies na moim komputerze - kto, do cholery, w Europie rozumie co to są te cookies, poza wąskim gronem 1% informatyków?), zaproponowała mi jakieś ubezpieczenie. Powiedziała, że nie jest obowiązkowe, ale że poleca, bo jak w kogoś walnę i komuś stanie się krzywda, to będę płacił rentę im do końca życia, a potem jeszcze moje dzieci i wnuki i prawnuki to będą spłacać. Powiedziałem Pani, że mam jakieś ubezpieczenie, bo przy dokonywaniu rezerwacji, portal KAYAK.com zachęcił mnie, żebym kupił ubezpieczenie samochodu (jakbym nie daj boże go zniszczył), które nabyłem, bo lepiej mieć święty spokój - dwanaście i pół dolca za dzień. Pokazałem więc to Pani, ale Pani na to, że to nie pokrywa tego, co ona mi proponuję. Miałem też polisę OC kupioną w Polsce, więc też wyciągam i pokazuję to miłej Pani, ale ona na to, że nie wie co to jest (choć było po angielsku, ale w sumie to stało tam tylko, że to insurance, a u nich te ubezpieczenia samochodowe wszystkie nazywają się 'wavier' i mają jakieś takie dziwne dodatkowe nazwy typu 'Suplemental Liability' i domyśl się człowieku, co baba chce ci sprzedać?). Choć czułem, że to co mi proponuje Pani, to po prostu OC na osoby, to nie byłem na 100% pewny, czy to moje z Warty to pokryje. Przemyślałem sprawę, policzyłem to wszystko (łącznie z obciążeniem wnuków, których jeszcze nie mam) i doszedłem do wniosku, że jednak to wykupię. Bagatela dwadzieścia dwa i pół dolca za dzień (przy cenie samochodu dwadzieścia dolców za dobę). Tak więc, cena wypożyczenia samochodu za dobę wynosi 20 dolców za samochód + 12.5 dolca za ubezpieczenie samochodu (takie nasze AC) i 22.5 dolca za ubezpieczenie od szkód na osobach (ale tylko tych, w których samochód walnę, nie obejmuje moich ewentualnych współpasażerów, którzy też mogą mnie śmiało zaskarżyć). W sumie, 55 dolców za dzień, czyli nieco więcej niż zakładane 20. Cóż, tak to już jest. Podobnie skasowali mnie na Malcie w lutym tego roku, tylko jeszcze bardziej złodziejsko. Za wypożyczenie zapłaciłem 200 zł, a za ubezpieczenie 650 zł (taka mniej więcej była proporcja).
Jak już formalnościom stało się zadość, Pani dała mi umowę i kazała iść wybrać sobie dowolny samochód ze strefy 6 i do widzenia. Poszedłem na parking, strefa 6, stoi masa samochodów, wszystkie otwarte, kluczyki w stacyjkach, a ja nie wiem co robić. W końcu pytam jakiegoś faceta, który wsiadł do samochodu i już miał odjeżdżać, co mam robić. Ten mówi - wsiadaj Pan do dowolnego samochodu i jedź Pan. Tak zrobiłem. Oczywiście był potem jeszcze szlaban przy którym się zatrzymałem, dałem Pani dokumenty i Pani mówi 'dziękuję' i każe jechać. Na to ja jej pokazuje, że zderzak uszkodzony (wcześniej nie zwróciłem uwagi) i siedzenie poplamione, jakby ktoś celowo wylewał na nie jakieś płyny. Pani na to, że jej to nie interesuje i ważne są tylko duże uszkodzenia.
Poplamione siedzenie

Uszkodzony zderzak
Ostatecznie Pani zaznaczyła tez zderzak, ale siedzenia już odpuściła. Faktycznie jak oddawałem samochód tydzień później, nikt się w ogóle mu nie przyglądał. 

W drogę!

Dobra, mam samochód! Fajny, elegancka Toyota Camry, oczywiście automatyczna skrzynia - naprawdę duży, komfortowy samochód.
W międzyczasie, jeden człowiek z CS z Palm Springs odpowiedział, że co prawda miał niedawno goście, ale jak niczego nie znajdę, mogę u niego przenocować jedną noc. Oczywiście tylko on się zgodził, więc napisałem mu, że jak nikt mi nie potwierdzi, to chętnie skorzystam (byłem niemal pewny, że nikt się nie zgodzi, była już godzina osiemnasta). 
Jak już się wygodnie rozsiadłem w samochodzie, wyjąłem z dumą z mojej torby przyrząd, który przywiozłem ze sobą z Polski. Nawet dwa! Pierwszy to uchwyt na komórkę, taki, który się przysysa do szyby, drugi to ładowarka samochodowa do komórki. Zamontowałem to wszytko, odpaliłem mapy google, zaprogramowałem Palm Springs i ruszyłem w drogę.
Amerykańskie autostrady przyprawiają o ból głowy przy pierwszym zetknięciu. Ruch jest tak ogromy (ruszyłem w godzinach szczytu), że naprawdę trudno to opisać. W miastach i na ich obwodnicach standardem są pięcio- czy ośmiopasmowe autostrady, z wszystkimi pasami zawalonymi tak, że samochody jadą od siebie w odległości kilku metrów.

Tak wygląda zapchana autostrada

Tak wygląda niemal pusta autostrada
W ciągu około dwóch godzin dotarłem do Palm Springs, gdzie zadzwoniłem do mojego gospodarza in spe, żeby go zamienić na gospodarza ex nunc (cholera, chyba dobrze użyłem tego ex nunc :), co się oczywiście udało. 
Gary mieszka w Palm Springs od kilku lat i jest wyraźnie zachwycony tym miejscem. Faktycznie jest urokliwe, położone w dolinie pomiędzy Joshua Tree i górami Santa Rosa. Miejscowość jest kurortem dla bogatych mieszkańców LA i San Diego, którzy tłumnie przyjeżdżają tu na weekendy. Gary wynajmował mieszkanie w parterowym budynku, składającym się z kilku mieszkań. Naprawdę urokliwe miejsce.
Basen do dyspozycji mieszkańców. Po prawej widać góry.

Widok na przestrzeń rekreacyjną dla mieszkańców.


W pełnej gotowości dalszej podróży przed basenem u Gary'ego.
Gary okazał się bardzo przyjacielski, a w miarę upływu czasu, aż za bardzo przyjacielski. Zagrał mi na pianinie (fajnie grał), potem puszczał mi jakieś bardzo interesujące w jego mniemaniu filmy przyrodnicze, potem pokazywał mi jak się uczy hiszpańskiego z tabletu. Niby wszytko normalnie, ale w pewnym momencie zauważyłem, że siedzi coraz bliżej mnie. Wstałem w końcu (siedzieliśmy na sofie) i chyba kolega zrozumiał, że nie będzie dzisiaj seksu ze mną, więc sam zaproponował, że pora spać. Tak, najwyższa pora spać (osobno).
Następnego dnia wyruszam zwiedzać Joshua Tree, pustynie Mojave i potem jadę do Vegas.

sobota, 7 listopada 2015

San Francisco

Kalifornia 

Kalifornia to inny kraj. Kalifornia jest zupełnie inna niż reszta stanów. W Kaliforni żyje się inaczej. Kalifornia to technologia. Kalifornia to piękna natura. Kalifornia to Hollywood. Kalifornia, to góry, pustynie i najpiękniejsze plaże. Kalifornia jest ogromna. Kalifornia jest wspaniała. Nie trać czasu - jedź od razu do Kalifornii.

Takie informacje otrzymywałem od różnych osób przed moim wyjazdem i również już na miejscu od Amerykanów. Wszystko potwierdzam.

Poprzedni wpis robiłem prawie dwa tygodnie temu - również w samolocie. Tym razem lecę z Los Angeles do Detroit. Dobry czas na pisanie bloga, bo nie ma co robić w samolocie.

Moja przygoda w Kalifornii rozpoczęła się w San Francisco. Zawsze bardzo chciałem zobaczyć to miasto. Słynny Golden Gate, strome ulice, Alcatraz, Dolina Krzemowa. Pierwsze, co mnie uderzyło w San Francisco, to bezdomność. Na ulicach spało pełno bezdomnych ludzi, wszędzie się włóczyli. Piorunujące wrażenie.
Standardowy widok ulic SF
Kolejne obozowisko
Potem się dowiedziałem, że jest to spodowodowane dużą tolerancją władz na ludzi bezdomnych. Sam dopowiedziałem, że łątwiej być bezdomnym tutaj, niż np. w Nowym Jorku, ze względu na pogodę. W San Francisco cały rok jest bardzo podobna pogoda, a zimy są wyjątkowo łagodne. Bezdomność kontrastuje tutaj z bogactwem (zresztą podobnie jak w Los Angeles, co odkryję póżniej). Miasto jest piękne, ale dość chaotyczne. Mam na myśli architekturę, która jest dość niespójna, ale przy tym wyjątkowa. Amerykanie nie przywiązują zbytniej uwagi do swoich domów i ich otoczenia (o czym już wspominałem). Daje się to zauważyć tutaj, gdzie domów jest naprawdę bez liku i są upchnięte na małej powierzchni. Ziemia tu jest bardzo droga, a co za tym idzie domy buduje się na możliwie małym obszarze, często w zabudowie szeregowej.
Szeregowa zabudowa. Zwraca uwagę to, że koła samochodu są zwrócone w stronę krawężnika jako zabezpieczenie przed zjechaniem samochodu w dół. Później się dowiedziałem, że to jest regulowane przepisami i jeśli zaparkujemy normalnie, to mandat!
Ciekawie też wygląda zabudowa wielorodzinna. Jako, że San Francisco jest położone na wzgórzach - bardzo stromych wzgórzach - część budynków ma wejścia "od góry". Przykładem jest blok, w którym mieszkałem u moich gospodarzy.
Budynek, w którym mieszkałem. Wejście od gry
Skoro o nich mowa (o gospodarzach). Nocleg w SF znalazłem dzięki dziewczynie u której nocowałem w Pittsburgh. Zapytała swoją koleżankę, czy może mnie przenocować, ta się zgodziła i już z nią ustaliłem szczegóły mojego pobytu. Sarah mieszka z koleżanką i prosiła, żebym był dla niej miły (choć, jak sama napisała, Betsy [ta z Pittsburgha] zapewniała ją, że jestem 'super sweet' - ciekawe określenie na mnie, nieprawdaż?). Okazało się, że Sarah nie będzie w domu w dniu mojego przyjazdu, bo poszła na jakiś koncert, ale wszystko przygotowała na mój przyjazd (czyli zostawiła mi klucz i instrukcję jak się dostać do domu). Tak się nieszczęśliwie złożyło, że współlokatorka Sarah też miała gości w tym samym czasie. Przychało ją odwiedzić... pięć koleżanek! Tak więc, kiedy już dotarłem do mieszkania Sarah, spotkało mnie niezłe zaskoczenie. Pięć lekko wstawionych, najaranych, wyjątkowo nieatrakcyjnych (poza jedną) dziewczyn w wieku ok dwudziestupięciu lat. Coż, jako, że jestem super sweet, grzecznie się przywitałem, zaciągnąłem się raz zaproponowanym jointem, pogadałem chwilę z dziewczynami i poszedłem coś zjeść.
Zanim o jedzeniu, trochę o dziewczynach. Okazały się typowymi, niezbyt ambitnymi nastolatkami (jeśli mówimy o dojrzałości), które gadają o facetach, imprezach, facetach, imprezach i czasem jeszcze o tym jakie wypić dziś piwo i czy już teraz zapalić jointa czy za pięć minut. Nie pamiętam czym się zajmowały dziewczyny, ale jedna z nich była wyprowadzaczem psów. Jej praca polegała na tym, że wyprowadzała psy na spacery. Zdziwiły się, że w Polsce nie ma takiego zawodu. Zdziwiły się też, że jest taki kraj jak Polska, ale szybko zlokalizowały go na mapie, potem znalazły zdjęcia na google images i powiedziały, że Polska jest ładna. I tak skończyły się nam tematy do rozmów (po pięciu minutach), więc udałem się na wspomniany wcześniej posiłek.
Oczywiście przy okazji posiłku, zaliczyłem fajny (i męczący - tutaj naprawdę można być w dobrej kondycji fizycznej wyłącznie dzięki chodzeniu do sklepu) spacer po okolicy. Dodam jeszcze, że jak szedłem z walizką na kółkach do Sarah, to pod jedną z górek ledwo ją za sobą wciągnąłem - taka była stroma.

Na posiłek wszedłem do pierwszej z brzegu knajpy z chińskim jedzeniem. No, nie do końca pierwszej z brzegu, bo prezentowała się bardzo przywoicie. I tutaj spotkało mnie coś, czego nie zapomnę do końca życia. Zamówiłem kurczaka curry.
Kurczak curry

Było to najlepsze chińskie jedzenie jakie jadłem w życiu. W ogóle był to najlepszy posiłek jaki jadłem w czasie mojego pobytu w Stanach. Czegoś tak przepysznego nie spotkałem nigdy. Zastanawiam się,  czy to nie było w ogóle najlepsze jedzenie, jakie miałem przyjemność jeść (bez kategorii 'chińskie'). Idealne. Prawdziwe niebo w ustach. Uczta dla podniebienia. Cudowne. Chętnie jeszcze raz pojadę do San Francisco, żeby jeszcze raz zjeść tego kurczaka w tej restauracji. Link do tej knajpy jakby ktoś był - polecam!
http://www.thespicejarsf.com/

Super cycki

Wróciwszy do domu (dziewczyny się szykowały do wyjścia na miasto na piwo), wypiłem piwo i poszedłem spać. Zbudził mnie ok północy Michael - chłopak Sarah, który spał u niej w trakcie mojego pobytu (dla ochrony? :), bo na codzień wynajmuje domek w Oakland po drugiej stronie zatoki. Przywitaliśmy się tylko i spałem dalej. Jednak niezbyt długo, bo wróciły pijane dziewczyny i jedna zaczęła na cały głos opowiadać o swojej operacji cycków (używała słowa boobs). Operacja polegała chyba na powiększeniu biustu lub modelowaniu, nie jestem pewny, ale było coś o silikonie.
Opowiadała, jak to po operacji, kiedy była już w domu, otworzyła jej się rana i z przerażeniem zaglądała do środka swoich cycków. Reszta dziewczyn była wyraźnie poruszona tą przerażającą opowieścią, bo wydawały westchnienia typu "wow, kurwa,  serio", "nie gadaj kurwa!", "ale kurwa jazda!", "ja pierdolę". Dodam, że ja i Michael spaliśmy na dole (mieszkanie dwupoziomowe), ale dziewcznynom chyba nie robiło różnicy czy słyszymy tę opowieść, czy nie. Początkowo miałem standardowo zastosować zatyczki do uszu, ale zrezygnowałem, żeby wysłuchać do końca tę opowieść. W końcu narratorka zakończyła czymś w stylu, że teraz ma zajebiste cycki, więc warto było się przemęczyć. Nie wiem, która to dziewczyna i wcześniej też nie zwróciłem uwagi na ich piersi, więc nie mogę potwierdzić, czy warto było. Ale skoro tak mówi, to chyba warto. Zastosowałem zatyczki, które szybko pozwoliły mi zasnać, planując w głowie wycieczkę na Golden Gate następnego dnia.

Połączone wybrzeża

San Francisco, jeszcze w dziewiętnastym wieku liczyło 200 (dwustu) mieszkańców. Była to mała osada położona nad zatoką. Kiedy odkryto tutaj złoto, w ciągu roku populacja wzrosła do kilkudziesięciu tysięcy. Miasto położone jest nad zatoką San Francisco, tak dużą, że aby dostać się na północną część wybrzeża, (gdzie również znajdowały się ważne miasta handlowe) trzeba było objechać całą zatokę dookoła (185 kilometrów po obecnych drogach)
https://goo.gl/maps/mTK5BTvZUCG2
lub skorzystać z promu, który kursował w miejscu obecnego mostu Golden Gate. Pomysł budowy mostu narodził się na początku XX. wieku. Był bardzo kontrowersyjny i wielu inżynierów go nie popierało, jako zbyt skomplikowanego, drogiego czy wreszcie niepotrzebnego (to głównie inżynierowie opłacani przez firmy przewożące ludzi i towary promem). Jednak po wielu bojach i trudach pomysł został zaakceptowany. Było to ogromne wyzwanie dla inżynierów, bo nie było nigdzie na świecie takiej budowli w tym czasie. Most musiał być solidny, ale jednocześnie jak najlżejszy, bo miał być mostem wiszącym. Liny głównie, które przenoszą cały ciężar mostu, mają grubość 92 cm i składa się z ponad 27 tysięcy cienkich linek.
Seflie z linką w tle
Oczywiście taka lina jest za ciężka, żeby ją wciągnąć na wieże mostu, zatem linki (te cienkie) wciągano pojedynczo, jedna za drugą, co zajęło budowniczym tylko sześć miesięcy (to był rekord szybkości wtedy). Tak czy inaczej, po kilku latach most ukończono i stał się on nadłuższym wiszącym mostem świata przez następnych kilkadziesiąt lat.
Wieża tonie w chmurach.
Udałem się na spracer po moście. Długość całkowita mostu to 3km, więć postanowiłem dojść do połowy przęsła. Doszedłem i było fajnie, choć bardzo wiało. Zatoka San Francisco wygląda z mostu przepięknie. Jest ona ponadto idealnym miejscem do uprawiania sportó wodnych. Dzięki temu, że jest otoczona zewszą lądem, falowanie jest niewielkie, ale wiatr już całekim przyzwoity. Co za tym idzie, na zatoce widać mrowie żaglówek i desek surfingowych. No raj (Los Angeles okazło się większym rajem dla surferów, ale wtedy o tym jeszcze nie wiedziałem).
Spotkałem tu bardzo wielu biegaczy i rowerzystów - podejrzewam, że spora część to mieszkańcy.
Na moście są też zainstalowane telefony i informacje, że skakanie z mostu jest niebezpieczne. Trudno, żeby było bezpiczene, skoro chodnik znajduje się osiemdziesiąt metrów nad wodą.
Przed skokiem zadzwoń.
Jednak te informacje nie znalazły się tam przypadkowo. Golden Gate od samego początku stał się bardzo popularnym miejscem do popełnienia samobójstwa. Ludzie przychodzą na most i rzucają się do oceanu. Jeszcze do niedawna prowadzono dokładne, oficjalne statystyki samobójców, ale zaprzestano tego, ze względu na promocyjny charakter takich działań. Wciąż jednak można znaleźć w Internecie statystyki nieoficjalne. Średnio z mostu rzucają się dwie osoby miesięcznie. W znakomitej większości ludzie giną od siły uderzenia o powierzchnię wody. Ci, którzy przeżyją cudem uderzenie, toną przeważnie w oceanie. Wielu ciał samobójców nigdy nie odnaleziono. Najmłodszy samobóójca miał 5 lat i był synem faceta, który rzucił się z mostu jakiś czas wcześniej. Tak więc, jakby ktoś już miał dość tego padołu, pozostaje mu kupić bilet w jedną stronę do San Francisco i honorowo załatwić sprawę. Zachęcam, bo ładne widoki przed śmiercią gwarantowane. Tak zupełnie serio, to nie wiem po co ludzie się faktygują i jadą taki kawał (przyjeżdżają tu samobójcy z całego świata), po to, żeby się rzucić z ładnego mostu. Ja bym wybrał jakieś pobliskie góry, wysoki budynek, ewentualnie pociąg (bardzo skuteczny). Przecież najważniejszy jest cel, który chcemy osiągnąć. A czy to będzie Godlen Gate, czy Zachodnia Kościelca, czy po prostu dziesięciopiętrowy budynek - bez znaczenia.

Szewc bez butów chodzi

W Dolinie Krzemowej, która leży nieopodal, znajduje się komputerowe zagłębie technologiczne. Swoją siedzibę ma tutaj między innymi google. I właśnie tutaj zawiodły mnie mapy google! Pierwszy raz w Stanach, mapy google pokazywały kompletne głupoty jeśli chodzi o komunikację miejską. W USA, inaczej niż w Polsce (choć to się chyba powoli zmienia), mapy google świetnie sprawdzają się nie tylko w nawigacji samochodowej, ale również w znajdowaniu połączeń komunikacji miejskiej. Korzystałem z tego w Nowym Jorku, Pittsburgh, Cleveland, Chicago, ba! - nawet w Lafayette. Wszędzie bezbłędnie. W San Francisco mapy nie potrafiły zaporowadzić mnie do mostu Golden Gate. Z przystanków nie odjeżdżały autobusy, które miały odjeżdżać, trasy się nie zgadzały, godziny odjazdu - no nic. Do mostu jechałem przez to 2 godziny zamiast 40 minut. W końcu pojechałem na azymut i jakoś znalazłem autobus, który zawiózł mnie na miejsce. Wstyd google, wstyd!

Chinatown

Chinatown nie zrobiło na mnie większego wrażenia. Dowiedziałem się natomiast, że jest to pierwsze i najstarsze Chinatown w USA. W SF żyje bardzo dużo chińskiej społeczności, co faktycznie widać na ulicach oraz w komunikacji miejskiej (w tym sensie, że komunikaty czytane się również po chińsku). Jednak w Chinatown natknąłem się na całą masę sklepów z tanim badziewiem, świecidełkami itp. Fakt, że nie eksplorowałem wcześniej internetu, żeby znaleźć interesujące miejsca, ale wrażenie z ulicy mam negatywne. Moje wrażenie pewnie spotęgował posiłek, który tutaj spożyłem. Wszedłem do pierwszej z brzegu knajpy, która była pełna ludzi (co przeważnie oznacza, że dobrze dają jeść) i zamówiłem znów kurczaka curry, który był tak niedobry, że gdyby nie to, że byłem bardzo głodny, to raczej bym go nie zjadł.
Jeden ze sklepów w Chinatown pełen taniego badziewia, które można kupić wszędzie (również w Polsce)

Wieczorem poszedłem z Sarah i Michaelem na kolację do jakiejś knajpy. Niestety moje jedzenie było niedobre, było go mało i było drogie. Nawet już nie pamiętam co jadłem, ale może to i lepiej.

Alcatraz 

Kolejny dzień to Alcatraz. No wiem, że Golden Gate i Alcatraz, to oklepane kierunki, ale w Krakowie też wszyscy jadą do Wieliczki i Aushwitz. Takie już życie turysty.

Alcatraz jest świetne, bo przy okazji trzeba odbyć obowiązkowy, krótki rejs po zatoce. Szkoda, że za dodatkową opłatą co drugi prom nie płynie też pod mostem, nie można mieć wszystkiego.
Alcatraz w nieco zamglony poranek.

Postanowiłem nie opisywać szczegółów z Alcatraz, a wspomnieć tylko o kilku sprawach, które nie są oczywiste. Otóż, początkowo Alcatraz nie było więzieniem tylko częścią fortyfikacji mających chronić San Francisco przed ewentualnym zagrożeniem napaścią ze strony morza. Kolejna część fortyfikacji znajdowała się tam, gdzie zaczyna się most Golden Gate (południowa strona mostu). Na szczęście dla San Francisco, nigdy nie nastąpił atak z morza na miasto, bo potem stwierdzono, że całość ochrony przez te forty była zupełnie do bani i pewnie każdy, kto by się choć trochę przygotował, zdołałby zaatakować SF, spokojnie radząc sobie z fortami (tak zeznała pani przewodnik).
Pani przewodnik opowiada nieznane historie Alcatraz
Kolejną ciekawostką są dywagacje na temat uciekinierów. Ze wszystkich, którzy podejmowali próby ucieczki, tylko pięciu nie udało się złapać. Co nie oznacza, że udało im się uciec. Oznacza jedynie, że na 100% opuścili wyspę. Stojąc na pomoście i czekając na prom powrotny, da się zauważyć ogromny prąd, który okrąża wyspę. Jest tak silny, że sprawa wrażenie rzeki płynącej wokół wyspy. Pokonanie tego prądu wpław może być dość trudne i delikwent, który zdecyduje się na skok do wody, raczej zostanie zniesiony na pełny ocean pod mostem Golden Gate, gdzie czeka go tylko pewna śmierć. Ostatecznym dowodem (prawie dowodem) na to, że ostatecznie nikt nie uciekł skutecznie z Alcatraz jest to, że osoba, która teraz (czy wiele lat wstecz, kiedy już mogła to zrobić) ujawniłaby się jako uciekinier, zyskałaby ogromną sławę i masę pieniędzy (filmy, książki itd). To sugeruje, że nikomu nie udało się skutecznie uciec. Choć z drugiej strony, pani wspomniała, że formalnie rzecz biorąc, Ci więźniowie są wciąż na liście poszukiwanych zbiegów z więzienia. Prawdy pewnie nigdy nie poznamy.
Jedna z ucieczek zrealizowana przez rozgięcie krat (ale nie w celi, bo w celach by się to nie udało.

Tak też dało się uciec. Ta dziura prowadzi to przestrzeni technicznej między celami. Film 'Ucieczka z Alcatraz' opowiada właśnie o ucieczce zrealizowanej w ten sposób.
Przyjemnie było pospacerować po wyspie z przewodnikiem audio (najpierw pani przewodnik a potem już przewodnik audio), który był naprawdę świetnie przygotowany i opowiadał historie prowadząc mnie po więzieniu.
Z przewodnikiem audio na uszach
Potem wyszło piękne słońce i można było podziwiać dodatkowo panoramę San Francisco, świetnie widoczne z wyspy.
Panorama z wyspy - jeszcze całkiem mgły nie zeszły

Panorama z promu w drodze powrotnej. Po mgłach nie ma śladu.
Po zwiedzaniu wyspy byłem już nieźle zmęczony (spędziłem tam chyba z pięć godzin), a że Michael skończył właśnie pracę i zaoferował mi przejażdżkę po mieście, ochoczo z tego skorzystałem. Pojechaliśmy przede wszystkim na najbardziej stromą ulice w mieście i przy okazji najbardziej 'pokręconą' ulicę na świecie - Lombard street. Przy okazji oczywiście jedną z najbardziej stromych na świecie. Przejażdżka samochodem dostarcza niezłych doznań.
Lombard street. Most crooked street in the world.
Całe San Francisco dostarcza ciągłego wspinania się pod górkę i zjeżdżania z górki. Zastanawiałem się, jak by się jeździło po tym mieście bez automatycznej skrzyni biegów - i mówiąc szczerze nie bardzo to sobie wyobrażam.
Inna bardzo stroma ulica.
Jest stromo.

Pół biedy, jak stop jest przy zjeżdżaniu z górki, ale wyobraźcie sobie jak fajnie byłoby ruszać pod górkę z takiego miejsca jak na zdjęciu niżej. A takie miejsca są co drugą przecznicę!
Ten stop zatrzymuje nas na tym podjeździe.


piątek, 30 października 2015

Dzisiaj filmowo

Jako, że nie miałem jak pisać ostatnio, zapraszam na relacje fimowe.
Taki sposób relacjonowania jest chyba trudniejszy od pisania, choć może to raczej kwestia nauczenia się jak to robić, żeby było dobrze.

Jedyną rzecz, której nie zrobiłem i żałuję srogo, to to, że nie kupiłem tzw. selfie stick, czyli teleskopowego wysięgnika do robienia sobie fotek i filmów z komórki :)

Na początek 10 minut relacji zrobionej w samochodzie w Joshua Tree
https://www.youtube.com/watch?v=Rmd8vChC8NY

Potem wpadłem na to, że mogę opowiadać pokazując piękne widoki za oknem :)

https://www.youtube.com/watch?v=Th-eEjaH32I

Relacja z Mosaic Canyon - obraz ładny,ale niestety nic nie słychać przez wichurę.
https://www.youtube.com/watch?v=aLRlKMXMp3o
https://www.youtube.com/watch?v=HXM3GqtU66A

Wycieczka do Dantes View.
https://www.youtube.com/watch?v=uQLQr8g2jJQ

Tutaj nic mądrego nie mówię (jeśli w ogóle coś wcześniej mówiłem mądrego), ale widoki są piękne
https://www.youtube.com/watch?v=XQSUtR5wwzI

Obejrzałem te filmy, wiem co było nie tak i postaram się, żeby kolejne były lepsze. Tymczasem jadę zwiedzać. Jestem w Bishop, CA.

niedziela, 25 października 2015

Uniwersytet Purdue i Chicago

Minęło już kilka dni odkąd umieściłem ostatni post na blogu. Przyczyna tego jest głównie taka, że nic nowego w Ameryce nie odkryłem. Najbardziej uderzyła mnie sytuacja, w której mój gospodarz w Chicago zapytał, jakie znalazłem różnice pomiędzy Polską a USA (po tym jak powiedziałem, że eksloruję tutejszą kulturę i obyczaje). Powiedziałem mu, że w zasadzi, poza jakimiś bardzo drobnymi i nieistotnymi rzeczami jak urządzanie domów, czy niezdejmowanie w nich butów, to w Europie jest tak samo. Naprawdę, wszystko co tutaj widziałem i o czym pisałem, to naprawdę jakieś drobne, nieustotne różnice, które nie powodują, że czuję się tutaj inaczej. Chciałem mu coś powiedzieć, w końcu napisałem sporo tekstów na blogu, ale jak zacząłem się zastanawiać, to w głowie miałem kompletną pustkę. Nic. Żadnych istotnych różnić. Globalizacja. Supermarkety. McDonald's. Sturbucks. Samochody, autobusy. Ludzie, ich nawyki, ich zachowania, obyczaje, nawet odżywanie. To wszystko jest na tyle podobne, że nie warto sobie zaprzątać głowy drobiazgami. Jeśli ktoś by nam zawiązał oczy, uśpił i wywiózł za ocean, to jedyne, co pozwoliłoby nam odgadnąć, że jesteśmy poza Europą, to tablice rejestracyjne i flagi amerykańskie.
Dobra, więc coś o ludziach i innych przygodach, skoro temat amerykańskiej kultury wyczerpałem w poprzednich postach (tak mi się przynajmniej wydaje, ale najprawdopodobniej grubo się mylę).

Uniwersytet Purdue

Spędziłem dwie noce w miejscowości Lafayette. Miejscowość raczej nieznana polskiej publiczności, więc ją przedstawię - mieści się tutaj siedziba uniwersytetu Purdue - jednej z najlepszych publicznych uczelni w USA. Lafayette to miejsce, którego nie spotkamy w Polsce (o, jednak jest jakaś znacząca różnica!). Jest to miasto typowo uniwersyteckie, co oznacza, że wszystkie skupione jest tutaj wokół uniwersytetu - to miasto to Uniwersytet. Ciekawe, bo w mieście mieszka 67.000 ludzi + 40.000 studentów. Tych 67.000 to w ogromnej mierze pracownicy uniwersytetu. Trafiłem tutaj przypadkiem. Mój gospodarz z Indianapolis, o którym już pisałem, polecił mi to miejsce, kiedy powiedziałem, że szukam jakiegoś ciekawego przystanku pomiędzy Indianapolis i Chicago. Wysłałem prośbę do dwóch osób i od jednej prawie natychmiast dostałem potwierdzenie, że mogę się u niej zatrzymać. Tą osobą była Ariana z Ekwadoru, która mieszka ze swoją dziewczyną - Aną z Kolumbii. Takie międzynarodowe towarzystwo mi się trafiło.

Od lewej: ja :), Ariana (Ekwador), Ana (Kolumbia)
Dziewczyny nadzwyczaj miłe i otwarte. Obie robią doktorat i jednocześnie pracują na uczelni, co pozwala im się utrzymać. Po dokonaniu wszelkich opłat wychodzą na "zero" i bardzo się cieszą, że mogą w ten sposób pozwolić sobie na studia w USA. Normalnie rok studiów tutaj to ok $15.000, co jest bardzo tanio, bo to publiczna uczelnia.
Dziewczyny przedstawiły mnie swoim znajomym, wszyscy na studiach doktoranckich i wszyscy w związkach małżeńskich (poznałem trzy małżeństwa). Alecho, dowiedziawszy się, że się wspinam, zaproponował wypad na ich siłownię. Choć siłownia "gym", to nie jest odpowiednie słowo na obiekt, w którym między innymi znajduje się ścianka wspinaczkowa. Poza ścianką znajdziemy tam standardowe przyrządy do ćwiczeń siłowych, rowerki, bieżnie, sale do tańca, sale do gimnastyki, basen, kort tenisowy, boisko do siatkówki a nawet krytą bieżnię wijącą się między wszystkimi dostępnymi przyrządami do ćwiczeń. Obiekt naprawdę zrobił na mnie wrażenie. Przytrafiła się nam tutaj dość zabawna historia. Otóż mają tu bzika na punkcie bezpieczeństwa, więc przed wspinaniem z liną, musieliśmy zdać szybki egzamin z asekuracji. Alecho zaproponował, żeby poszedł pierwszy, co uczyniłem i egzamin zdałem (nie wiem na jaką ocenę, ale mam nadzieję, że na piątkę). Potem poszedł Alecho i .... oblał :) Nie wspinał się bardzo dawno i nie był nigdy zapalonym wspinaczem, więc nie pamiętał za bardzo jak się wiąże ósemkę. Więc wspinaliśmy się na bulderowni, gdzie nadludzkim wysiłkiem (nie wspinałem się prawie 4 miesiące) zrobiłem kilka boulderów V2. Potem cały wieczór śmiałem się z Alecho, a on cały wieczór wszystkim wokół się tłumaczył, że zapomniał i przepraszał mnie za każdym razem.  Naprawdę było zabawnie.

Od lewej: ja, Alecho, żona Alecho, Ana, Ariana
Wieczór spędziliśmy na werandzie jeszcze innej Kolumbijskiej pary popijając piwo i wesoło rozmawiając. Śmialiśmy się, że przyjechałem doświadczać amerykańskiej kultury, a siedzę z Kolumbijczykami (i jedną Ekwadorką). Cieszyłem się ogdomnie z tego czasu z nimi. Nadwyraz otwarci ludzie, szczerzy, weseli, inteligentni. Cieszyłem się tym bardziej, że w dniu kiedy do nich przyjechałem spotkała mnie ogromna przykrość.
W dzień wyjazdu z Indianapolis, napisałem email do moich gospodarzy w Chicago, że będę u nich za dwa dni. Zawsze przypominam się ludziom do których jadę i wszyscy zawsze doceniają to, że pozostaję w kontakcie. Jakież było moje zdziwienie, kiedy dziewczyna, która była moim gościem w Polsce wraz ze swoim chłopakiem, odpisała, że okoliczności się zmieniły i nie ma jak mnie przenocować. Dwa dni przed moim przyjazdem. I dopiero po tym, jak się przypomniałem. Dla mnie to zwykłe skurwysyństwo (nie znalazłem innego, ładniejszego słowa na takie zachowanie). Wystawiła mnie do wiatru, a kiedy jej napisałem, że teraz nie wiem czy w ogóle znajdę jakiś nocleg, poleciła mi hostel (w którym nie było miejsc) i żebym sobie poszukał na szybko na couchsurfing (w skrócie CS). Pierwsze co zrobiłem, to zarezerwowałem hostel, co się okazało bardzo drogie, ze względu na to, że to last minute ($60 za noc w pokoju 8 osobowym, gdzie normalna cena to $30-$35) i oczywiście zacząłem szukać na CS. Jako, że jestem w czepku urodzony, następnego dnia, będąc już w Lafayette, dostałem potwierdzenie od faceta z Chicago, że mogę się u niego zatrzymać. A ponieważ wykupiłem ubezpieczenie, to mogłem odwołać moją rezerwację w hostelu, z czym też wiąże się krótka historia.
Jak tylko się dowiedziałem, że nie muszę spać w hostelu, zadzwoniłem do nich, żeby odwołać rezerwację (wymagało to kontaktu z hostelem, nie dało się kliknąć 'cancel'). Po wielu nieodebranych połączeniach, odebrała jakaś kobieta, która ledwie gadała po angielsku i poprosiła, żebym zadzwonił za 20 minut. Zadzwoniłem, ale powiedziała to samo. Więc ja jej na to, że nie, że chcę teraz odwołać moją rezerwację, bo się nie da do nich dodzwonić. Powiedziała 'thank you' i odłożyła słuchawkę. Załamałem się, ale w ostatnim przebłysku pomysłowości, wysłałem email z prośbą o rezerwację (który okazał się być warty $60).
Poszedłem zatem zwiedzać Lafayette w znakomitym humorze. Mam gdzie spać w Chicago, mam fajnych gospodarzy, święci piękne słońce, temperatura ok 24st C. Tak więc pojechałem darmowym autobusem na kampus i zacząłem zwiedzać budynki różnych wydziałów uczelni. Co oczywiste, ciągnęło mnie głównie to wydziału fizyki, astronomii, astronautyki i informatyki (tego ostatniego ostatecznie nie znalazłem:). Uniwersytet "wyprodukował" trzech noblistów. Dwóch z fizyki i jednego z Chemii.
Wejście do wydziału chemii.
Bardzo spodobało mi się miejsce, w którym studenci mogli sobie odpocząć (znaczy prawie w każdym budynku było takie miejsce, ale w Memorial Union było najlepsze, jakie wiedziałem)
Czas na relaks.
Nie dają też studentom umrzeć z głodu, co widać po liczbie dostępnych restauracji


Wydział fizyki i astronomii obwieszony był cały (mam na myśli ściany na korytarzach) planszami o cząstkach elementarnych i innych ważnych prawach fizyki.

Trafiłem też na wykład, ale jakoś krępowałem się wejść, więc tylko zrobiłem zdjęcie.

Wykład o prawach fizyki
Duże wrażenie robi wydział astronautyki. Znajduje się on w ogromnym budynku o nowoczesnej architekturze i eksponatami w środku, których nie powstydziłoby się porządne muzeum. Oczwiście do tego tunele aerodynamiczne w laboratoriach i dużo komputerów (jak już wszędzie).

Model lądownika księżycowego z misji Apollo X (nie pamiętam numeru)

Model samolotu

Tunel aerodynamiczny

Posąg Neila Armstronga, z którego uniwersytet jest szczególnie dumny (ma z czego!)

Potem na wydziale muzyki, trafiłem na próbę orkiestry symfonicznej uniwersytetu i zajrzałem za kulisy sali koncertowej.

Próba orkiestry symfonicznej 

Sala koncertowa na wydziale muzycznym.
Po próbie, część studentów zdecydowała się dać upust swoim fantazjom muzycznym i tak oto zaprezentowali się w parku.


Po obiedzie (pizza, ale nie mam zdjęcia :) przypomniałem sobie, żeby znów zadzwonić do hostelu i zapytać o tę nieszczęsną rezygnację. Tym razem odebrała kobieta, która normalnie mówiła po angielsku, powiedziałem jej, że chcę odwołać a ona mi na to, że za późno, bo powinienem odwołać do czternastej i w związku z tym ściągnął mi kasę za pierwszą noc. Krew mnie zalała i mówię jej, że dzwoniłem z 5 razy ok 12 i że laska ni w ząb po angielsku i że się nie zgadzam na ściąganie kasy w tej sytuacji. Przypomniałem sobie, że wysłałem też email i jej o tym powiedziałem. Kazała mi się uspokoić (!) i znalazła na szczęście mój email i wszystko skończyło się dobrze. Masakra jakaś - jak można zatrudniać osoby do pracy w hostelu, które nie gadają po angielsku.
Zmęczony długim spacerem (i nerwami hostelowymi), postanowiłem poczuć się przez chwilę jak student i zasiadłem w opisanej wcześniej sali do odpoczynku.
Tak właśnie w USA wykorzystują ludzie podnóżki. Wszyscy kładą nogi na nie (po to chyba są :)

Potem poszliśmy na wspomnianą 'gym', która nazywa się 'Recreational Sports Center'.

Na buldzie

Najnowszy nabytek tutejszej gym. Ponoć w jakimś programie TV to jest teraz modne.

Boisko do kosza

Ścianka - część z liną, ale niedostępna bez zdania egzaminu :)

Fragment (bardzo mały) rzeczonego 'gym'.
W USA można spotkać niemal wszędzie tzw. water fountains, czyli miejsca, w których można napić się wody. Bardzo mi się to podoba. Woda jest wszędzie i jest za darmo. Takie fontannty można spotkać nie tylko na ulicach, ale w każdym budynku uczelni. W zasadzie są na każdym kroku i studenci bardzo ochoczo z nich korzystają. Czytałem nieco o higienie korzystania z tych urządzań i kiedyś było fatalnie, bo strumień wody wylatywał pionowo do góry, trafiał w usta i wraz z bakteriami wracał na dozownik. Dlatego wymyślono, żeby strumień wody wylatywał po kątem. Dodatkowo osłny, które widać na zdjęciu, uniemożliwiają dotknięcie ustami dozownika. Tak to wszytko wykombinowane, żeby było zdrowo. Tak bardzo zdrowo jednak nie jest i czasem cś sę mozę do człowieka przyplątać od picia tej wody, ale to raczejj sporadyczne przypadki. Ja piłem i nic sie nie przyplątało.
Typowa fontanna do picia wody. Widać dozowniki pod kątem, ochronę dozowników przed dotykaniem i tu jeszcze dodatkowo opcja dla psów :)

Chicago

Wietrzne miasto (taką potoczną nazwę nosi Chicago, ze względu często wiejące, silne wiatry znad jeziora Michigan) przywitało mnie gigantycznymi korkami. Wielopasmowa autostrada zapchana całkowicie samochodami.
Korek na autostradzie I-90
Jednak oprócz korków, nie dało się przejść obojętnie obok Willis Tower (dawniej Sears Tower) - budynku, który przez wiele lat był najwyższym budynkiem na świecie. Teraz już nie jest, ale wciąż robi wrażenie, kiedy wjedzie się windą na 103 piętro.

Całe 103. piętro przeznaczone jest dla turystów. Dodatkowo, jakiś czas temu, zbudowano cztery oszklone balkony, które pozwalają turystom wyjść, w pewnym sensie, na zewnątrz budynku. Widoki oczywiście oszałamiające i ta świadomość bycia na 103 piętrze. Przyjemnie

Tak właśnie można sobie wyjść na zewnątrz budynku.

To zdjęcie umieściłem w oryginalnym rozmiarze. Chyba jest wielkie - kliknij!
Na zdjęciu poniżej widzimy chłopaka, który właśnie przed sekundą oświadczył się na jednym z tych balkonów swojej dziewczynie, wywołując, z niewiadomego powodu, falę zachwytu wśród tłumu zgromadzonych.
Ten oto chłopiec, oświadczył się tej oto dziewczynie, klękając na pokazanym wcześniej balkonie na zewnątrz budynku. Romantycznie?
Na koniec Wills Towers, moje selfie z balkonami w tle.
Oszałamiające selfie. Na samej górze budynku widać wystające balkoniki (ale słabo, bo wysoko są).
To, co mnie zachwyciło, to zwodzone mosty w centru miasta. Żeby umożliwić kursowanie większym jednostkom, wszystkie mosty na rzecze są zwodzone. Jeden z nich był nawet otwarty, bo prowadzono jakieś poważniejsze prace pod nim.
15.35.02
15.44.36 dwupoziomowy most zowdzony
12.17.06 typowa ulica w ntrum chicago
12.13.15 downtown
Downtown widziane z poziomu rzeki

Dwupoziomowy most zwodzony. Na dole samochody, na górze metro.

Typowy widok na ulicę w centrum Chicago z konstrukcją nadziemną po której jeżdżą pociągi metra.

Widok na downtown.
Niestety nie mam wiele do opowiedzenia o Chicago - spędziłem tutaj tylko jeden pełny dzień. Dla mnie, downtown wydało się dość podobne do Manhattanu, na co protestem zareagował mój gospodarz Jerry. Z niego to dopiero numer!

Pijemy po polsku

Jerry ma 75 lat i jak sam o sobie powiedział, stary już z niego skurczybyk. Na swoje lata nie wygląda, a już na pewno się na nie nie zachowuje. Przywitał mnie krótkim czego się napiję (piwa) i z radością wręczył mi puszkę zimnego piwa, a sam nalał sobie do szklanki wódkę, którą pił z lodem.
Jerry gości ludzi na zasadzie couchsurfingu od lat siedemdziesiątych (!). W tych czasach, istniała organizacja o nazwie 'service' lub 'servus' (nie jestem pewny), której Jerry był jednym za koordynatorów. Jako, że nie było jeszcze wtedy internetu (choć protokół IP miał już być niedługo opublikowany w RFC - we wrześniu 1981), Jerry prowadził wielką księgę, w której to miał adresy ludzi z całego świata. Jeśli ktoś chciał jechać w jakieś miejsce, dzwonił do Jerrego, ten szukał odpowiedniej osoby w swoich przepastnych księgach i podawał namiary. Następnie należało napisać list (poza USA i Europą Zachodnią, w latach 70 niewiele było telefonów) z prośbą o nocleg i jak się otrzymało odpowiedź pozytywną, można było jechać. Taka wymiana listów mogła zająć nawet miesiąc i dłużej. To były czasy! Teraz człowiek wysyła 30 zapytań o nocleg i ludziom się często w ogóle nie chce odpowiadać. W czasach, kiedy wymagało to tak dużego zaangażowania, musiało być nieco inaczej. No, ale jakby mnie zrobili w konia w tamtych czasach, to bym się dowiedział na miejscu, że nie mam gdzie spać.
Dołączył też do nas przyjaciel Jerrego - Peter, też lat 75.

Jerry.

Peter
Jerry jest psychologiem klinicznym. Pracował wiele lat w szpitalu, teraz prowadzi prywatną praktykę w swoim domu. Zwiedził w swoim życiu prawie cały świat, a jego ulubionym kierunkiem są Indie. Był tam już cztery razy, za miesiąc jedzie po raz kolejny. W domu posiada niezliczoną liczbę pamiątek z całego świata.

Salon Jerrego



Przyjemnie było spędzić czas z panami w wieku 75 lat, czując się w ich towarzystwie zupełnie swobodnie i naturalnie. Nie jest to chyba zbyt częste, żeby w tym wieku mieć tyle otwartości, pogody ducha i pozytywnego nastawienia do ludzi. Świetny czas. Jedyny minus, to kac rano. Jerry powiedział następnego dnia wieczorem, że wszystkie sesje z pacjentami miał spieprzone tego dnia.

Jednak coś tam jeszcze miałem w głowie do napisania.
Dziękuję za uwagę i cieszę się, że udało Ci się przeczytać do końca (daj lajka, jeśli to prawda)!

ps. cały ten wpis przygotowałem w samolocie do San Francisco. Zaskoczyło mnie jak to jest daleko - lot trwał 5 godzin. W całej Europie chyba nie ma takich długich lotów (chyba, że na Kanary, ale to taka oszukana Europa). Następny wpis będzie o brudnym San Francisco.